Tuesday, May 15, 2007

Horror lotu KQ507


Oto relacja fotoreportera Reutersa - Finbarra O'Reilly - z miejsca katastrofy Boeinga 737-800 Kenya Airways, który rozbił się 4 maja na kameruńskich bagnach.

Każde miejsce lotniczej katastrofy wygląda makabrycznie. Ale to było o wiele gorsze od tego, czego można by oczekiwać. To tego miejsca nie mogły znaleźć służby ratunkowe, a lokalizacja miejsca tragedii zajęła dwa dni. Samolot kenijskich linii lotniczych zniknął z radarów na krótko po starcie z lotniska Douala w Kamerunie.
Tropikalne ciepło, cuchnące mangrowe bagnisko, otoczone gęstym lasem - wszystko to powodowało, że ciała szybko gniły. Reporterzy i fotoreporterzy zanim uzyskali dostęp do miejsca wypadku musieli czekać 6 godzin w prażacym słońcu pod bacznym okiem kameruńskich żołnierzy bardziej przejętych swoją władzą niż pomocą w toczacym się w miejscu katastrofy śledztwie.
Tragedia przykuła uwagę świata głównie dlatego, że wśród 114 ofiar byli pasażerowie z ponad 20 różnych krajów. W tym brytyjski dziennikarz Associated Press Anthony Mitchell z Nairobi, który wracał do Kenii z materiałami zebranymi do reportażu. Nie znałem Mitchella, ale wielu moich kolegów i znajomych go znało. Kiedykolwiek społeczność dziennikarska traci jednego ze swoich powstaje dogłębne poczucie straty i niedowierzania, które przekracza normalny smutek związany z ludzką tragedią. Dziennikarze pracujący w Afryce często muszą zmagać się z ryzykiem. Jadąc na pace ciężarówki wypełnionej rebeliantami, przekraczając strefy wojny gdzieś na odległych pustyniach, albo siedząc na skrzyni pełnej granatów w rozklekotanym samolocie wojskowym tłukącym się gdzieś ponad dżunglą - to nasz chleb codzienny. Często piszemy o sprawach związanych ze śmiercią, nierzadko sięgamy do czarnego humoru, aby sobie z tym radzić.
Ale tego dnia nie było miejsca na żarty.
Brodząc po kolana w błocie, trzymając się kurczowo ociekających wodą winorośli, wielu z nas wspiera się gałęziami ociosanymi, by móc się podpierać. W ten sposób zbliżamy się - miejscowi i zagraniczni reporterzy - do miejsca katastrofy. Pierwsze co czujemy, to smród. Nieznośny odór rozlanego paliwa lotniczego w połączeniu z zapachem rozklądających się ciał uderza w nozdrza. Kilku dziennikarzy nie wytrzymuje i wymiotuje, próbując robić to ukradkiem. Parę osób mdleje.
Nie raz zastanawiałem się, po co taka misja dziennikarska. Sam musiałem uwierzyć w to, czym staraliśmy się przekonać niechętnych nam żołnierzy: że ludzie muszą wiedzieć, co tu się stało. Ale sam nie mogłem się przekonać tym argumentem. Bo jakie są korzyści z ujrzenia takiego obrazka?
32-letnia Kenijczyk Kamal Shah podał się za dziennikarza, by uzyskać dostęp do tego miejsca. Jego 30-letnia żona była na pokłądzie tego samolotu i wracała do domu po krótkim wypadzie służbowym do Kamerunu. Rdzinie Kamala odmówiono dostępu do miejsca katastrofy, więc wmieszanie się w grupę reporterów bylo jedynym wyjściem.
Kiedy my z obrzydzeniem przedzieraliśmy się przez błoto, fragmenty samolotu i ubrań, on ze skupieniem na twarzy podążał w ciszy do wraku samolotu. Po kilku godzinach podszedł do mnie, pkryty niemal cały błotem i potem. Jakimś cidem odnalazł portfel swojej żony. "To tylko tyle, ale to bardzo dużo znaczy. Widzieć ją uśmiechniętą na zdjęciu" - mówił łamiącym się głosem, trzymając w trzęsących się rękach cenne znalezisko.
A więc ludzie chcą zobaczyć, aby zrozumieć. Jednak wciąż są takie rzeczy, których sfotografować nie sposób. Wśród szczątków były prywatne przedmioty, rodzinne zdjęcia, kartki urodzinowe, bardzo osobiste listy i dokumenty identyfikacyjne. To wszystko zbyt okryte zbyt prywatną tragedią, by pokazać to całemu światu.
Kiedy tak stałem, zdając relację do mojego biura w Dakarze, poczułem, że stoję na czyimś martwym ciele. Poczułem nie tyle odrazę, co winę. Kto to był? Matka, członek załogi, ktoś w drodze, by zobaczyć się z kochankiem? Nigdy się nie dowiemy.
Bród, który zostawiło błoto, da się zmyć. Ale myśli o naszej śmiertelności nie.

Read the report in English at stuff.co.nz

No comments: