Thursday, December 8, 2011

Do Lizbony... służbowo... z przygodami...



Już sama zapowiedź strajku nie wróżyła niczego dobrego... Piloci TAP postanowili zastrajkować, zapowiadając protest na 9-12 grudnia, co akurat przypadało na mój wyjazd do Lizbony na konferencję CEMS. O ile mógłbym jeszcze spokojnie polecieć w tamtą stronę, to nie miałbym jak wrócić, bo strajk wypadał w dniu zaplanowanego powrotu.

Wiadomo, TAP bezpośrednio, oszczędnoiść czasu... Niestety. Nie warto było ryzykować. Na szczęście firma stanęła na wysokości zadania i w porę udało się zmienić lot. W tamtą stronę przez Brukselę, z powrotem przez Zurich. Przy odrobinie szczęścia będzie jeszcze parę godzin w dniu przylotu na zobaczenie Lizbony.

8 grudnia stawiłem się na lotnisku Chopina w Warszawie. Na tyle wcześnie, by nabyć drogą kupna parę fantów. Nie wiem, dlaczego nie odprawiłem się w internecie. Pamiętam o tym, lecąc gdzieś prywatnie, bo i tak nie nadajemy bagażu - zapomniałem, lecąc służbowo. A może mi się po prostu udzieliło zamieszanie z wyjazdem... W każdym razie przez walizkę do oddania do luku musiałem postać chwilkę w kolejce do stanowisk LOTu, ale na szczęście nie była ona długa. Czasu na zakupy było nadto...

Choć Baltona nie jest tak wyekspononowa jak Aelia Duty Free zaraz za bramkami, to jest - okazuje się - znacznie tańsza. Choć pamiętam kiedyś w obu sklepach były ceny takie same. Teraz warto było zrobić te parę krokow więcej i przed wyciągnięciem portfela przejść się do tego położonego dalej sklepu. Tusz do rzęs Dior Show Black dla żony - Aelia: 111 zł, Baltona 96 zł. Wiem, źe w Aelii dają jeszcze jakiś rabat na następny zakup (30 zł). Ale i tym razem Baltona ich przebiła - 50 zł off. Skorzystałem, kupując Dune Diora 100 ml za niecałe 200 zł (cena w sklepie ok. 350 zł). I źeby nie było, że się wydaje kasę na zbytki. Odłożyłem sobie uczciwie, wiedząc, źe na lotnisku jest szansa kupić taniej :) Wystarczy na długo...

Lotnisko o tej porze senne. Jedna bramka ze skanerem uruchomniona, bo nie ma potrzeby więcej. Mało ludzi. No bo kto leci o tak wariacko wczesnej porze i pojawia się na lotnisku o 6 rano? Pasażerowie rejsów krajoowych, albo - jak ja - porannego lotu do Brukseli. Lot LO235 miał wystartować o 7:00, a następnie podróż miała być kontynuowana z Brukseli do Lizbony przez Brussels Airlines. Boarding opóźnił się o jakieś 10 minut, po przed nami był samolot do Monachium z tej bramki, który też nie odbił o czasie. Ale to opóżnienie było małym pikusiem... :)

Jak już zeszliśmy do autobusu, potrzymali nas tam przy otwartych drzwiach z 15 minut. Wiało i padało, a do tego obok autobusu zatrzymał się właśnie lotowski embraer. Hałas silników oraz piszczenie przysuwanego rękawa mogło co niektórych pozbawić słuchu, a mi na pewno uniemożliwiło skuteczne podsłuchiwanie posła Cymańskiego, który cały czas mówił coś do Tomasza Machały z Polsatu. Gaduła... A Machała tylko słychał. Tak, tak. Jak się ma szczęście lecieć porannym do Brukseli, to już nie szczęście, ale pewność, źe trafi się na kogoś znanego. Zwłaszcza przed ważnym unijnym szczytem... Tadeusz Cymański tradycyjnie obładowany wiktuałami z wolnocłowego...

Po kwadransie damski głos oznajmił, że mamy problemy techniczne i że "proszę czekać w autobusie". Za 5 minut kolejny komunikat. Rzeczywiście kolejną informacją było: "Samolot jest zepsuty" (już nie nawet usterka techniczna) i zapraszamy z powrotem na górę. Mieli nas informować co kwadrans, co będzie z nami dalej. Po 15 minutach - nadal naprawiają, czekamy, czas leci. Pani z obsługi mówi, źe nawet przy 45-minutowym opóźnieniu powinienem zdążyć na przesiadkę. Po 30 minutach - jest! Zaczynamy boarding po raz drugi. Ale boarding nie oznacza jeszcze startu... Rozpoczyna się dla mnie wyścig z czasem i nerwowe spoglądanie na zegarek. A z drugiej strony - co mi tam... Jakoś to być musi...

Poza wspomnianymi znanymi na samolot czekała także prof. Huebner, z którą zamieniłem słowo (no może kilkanaście), bo kojarzyła mnie z niedawnej konferencji. Pomyślałem, że jeśli tak się zdarzy, że Machała będzie siedział obok mnie, to zapytam go o to przejście do projektu Lisa... Ale gdzie tam! Siedział w klasie biznes. A jak!

Samolot został wypełniony w połowie. Boeing 737 SP-LLB. Układ foteli 3+3. Po wejściu kapitan Andrzej Czubiński wyjaśnił, że mieliśmy usterkę... oświetlenia awaryjnego. Dobrze, że naprawili, bo ostatnio przez jakąś lampkę pewien samolot lądował na brzuchu. No ale informacja, źe wystartujemy o 8:15 nie jest dla mnie najlepsza.


My tu gadu gadu, a tu już świtać zaczęło mocno...

Teraz - czy nawet jeśli cudem zdążę się przesiąść, to co z moim bagażem...? Nie uspokoiła mnie wcale pani z obsługi pokładu, którą zapytałem, ile takie przerzucenie bagażu trwa. Trzeźwo zwróciła uwagę, że jeszcze nawet nie przeszliśmy odladzania :) Czyli raczej nie zdążę... :(

Biorąc pod uwagę, źe rejs miał trwać 2:10, to nawet przy pomyślnych wiatrach nie dam rady. Pani z obsługi zapamiętała mnie jednak, o czym za chwilę. Zanim się załadowaliśmy, zanim samolot przeszedł odlodzenie, była 8:30. A przesiadka o 10:25! Na dobicie mnie - zanim wznieśliśmy się w powietrze, zaczął na dodatek prószyć snieżek...


Killfrost w akcji...


Aha, i już wiadomo, na co czekaliśmy i komu ustępowaliśmy...


Podczas rozdawania posiłku, pani z obsługi wróciła do tematu. Powiedziała mi, że jak będziemy blisko Brukseli to zawiadomią obsługę naziemną o spóźnionych pasażerach. Dziwnie się człowiek czuje, kiedy ktoś mówi o nim "18A", a tak się o mnie zwróciła do koleżanki :). No ale w końcu wystarczy podać na ziemię numer fotela, a oni już tam będą wiedzieli kogo przesadzić i gdzie... Za mną siedział facet, który miał ten sam problem, tyle że potencjalne spóźnienie na samolot do Kinszasy. Myślę sobie, "OK do Lizbony to pewnie za parę godzin jakiś następny będzie, a ten do Afryki to chyba nie tak prędko". I jakoś się lepiej poczułem... Schadenfreude.



Lot spokojny, jak wyszliśmy ponad chmury to słońce towarzyszyło nam prawie do końca, choć podczas lądowania znowu zaczęło kropić. Później miało się okazać, źe w Brukseli 4 stopnie.

Nagłośnienie harczało i przerywało, a w związku z tym komunikaty były nieczytelne. Poczęstunek składał się z bułki z szynką i serem oraz soku pomarańczowego i herbaty, a także malego wafelka prince polo. Miejsce miałem przy oknie, a obok wolne miejsce i przy przejściu kobieta, która cały czas spała. Ma skrupuły, kiedy muszę wyjść do toalety. Nie chcę jej brutalnie budzić i czekam na jakiś leciutki wstrząsik, małą turbylencyjkę, cokolwiek, przez co otworzy oczy, a ja nie będę musiał jej brutalnie budzić. Gdzie tam! Dopiero sygnał ping i komunikat kapitana przed schodzeniem do lądowania ją ruszył, a ja - klik - wyswobadzam się z objęć pasa i lecę do kibelka, zanim obsługa na siłę będzie usadzać pasaźerów w fotelach...

Wysokość przelotowa 11 tys. m, prędkość 650 km/h. Kapitam poinformował, źe będziemy lecieć nad Niemcami (no a jakże by inaczej...). Dotknęliśmy belgijskiej ziemi o 10:30. Przestałem się łudzić, źe złapię przesiadkę. Teraz tylko czekałem, co dalej. Po wylądowaniu poinformowano wszystkich spóźnialskich, że pomogą im pracownicy LOT-u czekający przy drzwiach do samolotu. I rzeczywiście. Dostałem informację, że polecę już za jakieś dwie i pół godzinki, a mój bagaż będzie przełożony na ten rejs. Chyba dobrze się stało, że zwróciłem na siebie uwagę jeszcze w górze, bo na dole wszystko juź było załatwione.







Czekając na nowy samolot, pochodziłem trochę po lotnisku, by rozprostować nogi, napisałem trochę niniejszego bloga i czekałem na dalszą część podróży, wykonując lub odbierając telefony związane z pracą. Bo przecież dla dziennikarzy jestem w pracy, a nie w jakiejś tam podróży służbowej...

Przeraziłem się, kiedy usłyszałem swoje nazwisko przez głośniki (this is a personal call for...). Na szczęście chodziło tylko o to, że musieli jeszcze w moim przypadku zrobić check-in. Lot 607 liniami TAP, czyli tymi, które już nazajutrz mają zastrajkować i którymi pierwotnie miałem lecieć. Pewna pani z Polski, także spóźniona do Lizbony, miała jednak problem, bo akurat jej nazwiska nie było na liście dołoźonych pasażerów. Ale ostatecznie też się na pokładzie znalazła.



I tu nie uniknęliśmy opóźnienia. Ale to w związku z tym, że samolot nieco później przyleciał do Brukseli i nie mieli czasu przygotować go w drogę powrotną.

Airbus A320 nazwany imieniem Eugenio de Andrade. Google mówi, źe to ichni poeta. Oznaczenie maszyny CS-TQD, układ foteli 3+3. Też nieco zużyty, ale ma skórzane fotele. Jako nadprogramowy posażer dostaję miejsce 11D na skrzydle, na wysokości okien awaryjnych i bez możliwości odchylenia fotela (no i dlatego brak zdjęć z okienka). Ale co tam, grunt, że lecę, choć z planów zwiedzania Lizbony dziś nici. No i tym razem w przejściu, więc mogę pić do woli :) Żaden śpioch mi nie przeszkodzi w czynnościach fizjologicznych. Choć akurat facet pod oknem spał równie mocno przez cały lot, jak babka w poprzednim samolocie.



Do samolotu schodzimy rękawem. Mieliśmy startować o 12:25, wylatujemy tuż przed 13:00. Ekrany nad fotelami pokazują całkiem zabawną animowaną prezentację zasad bezpieczeństwa na pokładzie. Ciekawsze to i przykuwające uwagę niż gimnastyka stewardes z kapokiem czy nagranie instrukcji na taśmę. Samolot pełniejszy niż lot WAW-BRU, ale też dystans większy. Czekają nas prawie 3 godziny lotu. Choć w drodze do toalety da się gdzieniegdzie zauważyć wolne miejsca.

Piękny śpiewny język portugalski. Uniform damskiej części obsługi pokładu wyróżnia się następującymi elementami: ładnym czerwonym płaszczem i czarno-czerwonymi butami. Szkoda, że zespół zdominowany przez mężczyzn. Kapitan Eduardo Cruz wzniósł nas na wysokość przelotową 11 tys. metrów, po czym poinformował, że lot trwać będzie ok. 2 i pół godzinki, a więc nieco krócej niż planowano. Pewnie chciał nadrobić opóźnienie. Ekrany pokazywały zmieniającą się prędkość, wysokość i temperaturę na zewnątrz, zatrzymując się przy 11 tys. metrów na 750 km/h i minus 58 stopniach C.

Pożytek z TAP taki, że w SB musiałbym zapłacić za posiłek (przynajmniej taka informacja widniała w rezerwacji (food and beverages on board for purchase). A tutaj dostaliśmy coś ciepłego. Przy czym mam problemy z określeniem, czym to naprawdę było. Zapakowane w zgrabne pudełko przypominające trochę o połowe mniejsze pudełeczko na ryż z "chińczyka na wynos". W środku coś na kształt sernika. Ale chwilę - miało być coś ciepłego. A tu sernik. Nie pachnie jak sernik... No i jest... Prostopadłościan wyglądający na sernik okazał się dość zwartym puree ziemniaczanym ze stopioną warstwą sera i jakimś plasterkiem marchewki. A może to był plasterek parówki? Nie wiem, bo plasterek był tylko jeden i już właściwie nigdy się nie dowiem, co takiego właściwie zjadłem. Do teraz nie mam zdania na temat tego czegoś ziemniaczanego. Bo nic do tego innego nie było :) Zero warzyw, nic. Superstrange!
Oczywiście napoje i coś na słodko. Mus gruszkowo-jabłkowy. Co jest z tymi Portugalczykami? Czy wszystko musi być w formie zmiksowanej? Puree ziemniaczane, a teraz mus owocowy? Później podczas pobytu w Lizbonie przekonam się, że niektóre desery też mają w takiej ciapowatej formie...

Po posiłku nachodzą człowieka różne myśli. Dotarło do mnie, że sam bedę musiał się jakoś dostać do hotelu. Bo moi (niedoszli) towarzysze podróży lecieli innym lotem zupełnie. No i mam nadzieję, że moja walizeczka będzie na mnie czekać w Lizbonie, a nie ja na nią.



Lizbona wita nas wiatrem, mżawką (a może to mgła) i 7 stopniami. Z samolotu odbiera nas autobus. Czekanie przy taśmie (po portugalsku tapeta), no i jest. I to wyszła jako druga w kolejności. Znaczy musiała długo czekać na przeładunek. A zimna, jakby leciała na sznurku pod samolotem. Wszystko bez zarzutu. Super. Teraz do hotelu. Lotnisko dobrze oznakowane, chociaż korytarze prowadzące do odbioru bagażu ciemnawe, jak w naszym starym terminalu na Okęciu.



Podobno łatwiej o taksówkę na górnym piętrze (przy odlotach), ale na dole przy wyjściu z hali przylotów nie miałem żadnego problemu. Jest autobus za 3,50 euro, ale ten sposób wypróbuję przy powrocie. Teraz jestem trochę zmęczony i czasu też coraz mniej na kombinowanie. I tu ważna uwaga. Można kupić voucher na taksówkę. W efekcie można przejechać za ustaloną cenę określoną strefę (w praktyce większą część miasta). Chodzi o to, że płaci się za voucher w okienku informacji turystycznej, a oni się później już między sobą rozliczają. W każdym razie taksowkarzowi nic się już nie płaci. Kosztuje taki vocher 25 euro. Ja jednak postanowiłem zapytać, ile będzie kosztował kurs do mojego hotelu. A wiem, że lotnisko w Lizbonie jest blisko centrum miasta (coś jak w Warszawie), a z drugiej strony - Lizbona nie jest znowu aż tak rozległa. Idę na postój taksówek, no i nie pomyliłem się - strzelił 15 euro. Ostatecznie wyszło 16,70. Jeśli podróżuje się w 2-3 osoby to to są niewielkie pieniądze.

Kierowca super miły. Zagadał zaraz po ruszeniu autem, czy na wakacje czy w interesach. Myślę sobie, pewnie tak z każdym. Ale się rozkręcił - widocznie tacy są tubylcy. Przyjaźni i gadatliwi. Z angielskim nie miał kłopotów. Potem rozmawialiśmy głównie o piłce i Euro w Polsce. Oczywiście, że się orientował! Przejechaliśmy koło stadionu Sportingu, na który zwrócił mi uwagę. Do stadionu przylepiony jest gigantyczny Lidl - jakoś taki najmeca im nie przeszkadza. Kasa jest kasa... No dobra, a teraz chwilka na zwiedzanie miasta, potem obowiązki, zajęcia i w sobotę powrót.

BREAKING NEWS Z PIĄTKU. Lotnisko jest tak blisko centrum, że słychać startujące samoloty. Zadzieram głowę, o jaki ładny. Moment? TAP? Przecież mieli nie latać. Aha, odwołali strajk. A więc gdybym zaryzykował, mógłbym oszczędzić sobie tych przygód z opóźnieniem. Ale wtedy o czym się tak rozpisywał...

1 comment:

Marcin said...

Byłbym zapomniał... w Locie dostałem gazetki. Na pozostałych etapach podróży już nie...