Thursday, July 22, 2010

Lot z Girony do Warszawy



W nocy z 17 na 18 lipca wracaliśmy z Costa Brava do Warszawy. Rejs nr LO6244. Barbarzyńska pora wylotu - 2:55, więc musieliśmy być na lotnisku wcześniej. Podwoził nas oczywiście zorganizowany autobus, drogi puste, więc na lotnisku byliśmy chyba ok. wpół do pierwszej w nocy. To był jedyny rejs tej nocy i poza wracającymi wraz z nami turystami w terminalu nie było nikogo poza ludźmi śpiącymi w różnych pozach i pod różnymi nakryciami w oczekiwaniu na pierwszy poranny lot Ryanaira o 6:30 do - nomen omen - Poznania. Zdanie bagażu dość sprawne, biorąc pod uwagę dwie długi kolejki zaspanych turystów, choć na dwie panie przyjmujące walichy musieliśmy czekać chyba z 10-15 minut. Przyszły odprawiać dokładnie dwie godziny przed planowanym wylotem. Na szczęście nasz autobus przyjechał jako pierwszy na lotnisko, a przywoził też na ten rejs turystów z innych biur, więc byliśmy w tej części kolejki bliżej odprawy.

Po oddaniu bagażu prawie dwie godzinki na zabicie czasu na prawie pustym terminalu. Na dole była jeszcze czynna kafeteria, kręciło się tam parę młodych osób. Na górze po przejściu przez kontrolę część terminala z McDonaldem (był otwarty tak do ok. 2:00! Jakby wiedział, że coś jeszcze na Polakach zarobi). Otwarty też był jeden ze sklepów duty free.

Samoloty Ryanair nocują na lotnisku. To jedna z baz hiszpańskiego przewoźnika.



Plus pustego terminala to możliwość przekimania na pustych ławko-krzesełkach. Minus - natrętne muchy. Podczas naszego oczekiwania na lot (i podanie numeru bramki) przyleciał jeden samolot Ryanair. Potem dopiero nasz LOT Charters z kolejnym turnusem turystów.



Ich jeszcze podwiozły do terminala autobusy, my musieliśmy do samolotu przejść się po lotnisku piechotką (tak jak państwo na zdjęciu). Na szczęście nie był to duży dystans, a przynajmniej była okazja do porobienia zdjęć samolotom odpoczywającym na płycie.



Boarding dość sprawny. Samolot taki sam, choć nie ten sam. A może jednak... Równie wyeksploatowany. Stewy też nie te same, ale podobnie smutne na twarzy. Tym razem nie dziwię się - praca nocna, ale jednak trochę uśmiechu by nie zaszkodziło, a taki wyraz twarzy miały, jakby latały za karę.





Dość szybko zasnąłem. Obudziłem się jak wylatywaliśmy z deszczowych burzowych chmur nad Lasem Kabackim. Dopiero później dowiedziałem się od Kasi, że w pewnym momencie były takie turbulencje i tak trzepało, że jakaś kobieta za nami zaczęła odmawiać różaniec. Chyba jednak nie było tak źle, skoro mnie to nie obudziło.

Lądowanie bez problemów oczywiście z obowiązkowym klaskaniem. W tym momencie przypomniało mi się, jak w tamtą stronę tak przez kwadrans na 10 minut przed lądowaniem zaczęło coś piszczeć w silniku. A że ze względu na nasze niedawne perypetie z piszczącymi hamulcami w aucie mam słuch dość na to wyczulony, byłem pewny, że to coś popiskującego przy obrotach silnika. Po kwadransie jednak ustało.



Dość długo czekaliśmy na bagaż. Co prawda jakieś 10-20 walizek z naszego lotu wyjechało na taśmę, ale potem długo długo nic. Wylądowaliśmy chyba z 20 minut przed szóstą rano, po starcie o 3:00 zamiast 2:55, ale na nasz bagaż czekaliśmy aż 45 minut z zegarkiem w ręku, mimo że o tej porze też nic innego raczej nie lądowało. Następny czarter przylatywał o 6:30, a odlatywał WizzAir.

Szybciorem na postój taksówek - i tu niespodzianka. Trafiamy na tego samego szofera i ten sam biały peugeot, co podczas powrotu z Paryża. Szybko do domku i odsypiamy trudy podróży. Temperatura chyba wyższa niż w Hiszpanii. Koszt przejazdu z lotniska na Sielce to ok. 35 zl.

No comments: