Monday, May 7, 2012

Majówkowe fruwanie, czyli lecimy do Lizbony!

No to lecimy na majówkę! Korzystając z okazji, że nie musimy dostać się na lotnisko bladym świtem, a w niedzielny wieczór, a do tego nie mamy za dużo bagażu, możemy spokojnie dojechać na lotnisko miejskim autobusem. Autobus 148 zawozi nas na lotnisko od strony Ursynowa - przez Poleczki. Mimo późnego popołudnia temperatura w Warszawie wciąż przekracza grubo powyżej 20 stopni. Niestety - prognoza pogody dla Lizbony na nadchodzące dni to raptem 15-16 stopni, więc musieliśmy się przygotować na chłodniejsze dni. Kurtki spakowaliśmy. W hali odlotów spora kolejka do stanowisk Lufthansy. Musieliśmy się w niej ustawić mimo wcześniejszego odprawienia się przez internet na oba odcinki lotu do Lizbony. Moglibyśmy uniknąć tego tylko podróżując bez nadawanego bagażu. Na szczęście czynne kilka stanowisk odprawy szybko rozładowały kolejkę. W ogóle zawsze jestem pod wrażeniem podróżując Lufthansą. Mailowe przypomnienie o możliwości odprawienie się przez internet, prognoza pogody u celu podróży i inne praktyczne informacje.
Zauważam to nie po raz pierwszy, ale rzeczywiście dwa segmenty toalet w terminalu za stanowiskami kontroli to zdecydowanie za mało. Bardziej wtajemniczeni mogą spróbować wycieczek za potrzebą do starej części terminalu, ale przecież nie o to chodzi, żeby długo szukać toalety. Ktoś tu nie pomyślał na etapie projektowania nowego terminalu... Za to fajna strefa free wi-fi sponsorowana przez ING - pomarańczowe kanapy pod żyrandolem.
Lot LH1351 z Warszawy do Frankfurtu startuje o 17:20, dziesięć minut po planowym czasie. Kapitan wyjaśnił, że czekamy na lądowanie jednego samolotu - i rzeczywiście w oknie widzimy za chwilę lotowskiego boeinga pomalowanego na złoto. Tego samego wieczoru zobaczymy jeszcze ten samolot we Frankfurcie, czekając na naszą przesiadkę. Czyli zrobił rejs powrotny...
Nasz samolot to Airbus A321-200 nr rej. D-AISR nazwany imieniem niemieckiego miasta Donauwörth. Wygląda na dość nową maszynę. Układ foteli 3+3. Samolot wypełniony w całości - 200 osób. Miejsca wybraliśmy sobie sami przez internet, mniej więcej na wysokości skrzydła - 12 B i C. To w sumie krótki ok. 90-minutowy lot, więc dostajemy oprócz napoju precla z masłem. Dostajemy też informację, że we FRA będziemy o 18:50 i rzeczywiście lądujemy o czasie.
We Frankfurcie - dziwne - dobijamy do budynku, ale schodzimy na płytę i autobusem jedziemy do terminalu 1. Jest jeszcze bardzo jasno, a my mamy prawie dwie godzinki do "przebimbania". Ileż można łazić po sklepach. Pochłaniamy więc precla z wurstem i ogórkiem kiszonym za 5,20 eur. Resztę czasu spędzamy obserwując kursujące po płycie terminalu samoloty i lokując się w strefie terminalu 1A, gdzie był nasz gate.
Zabieram trochę darmowych gazet ze stojaków (choć w samolocie też coś sobie wybrałem), napiliśmy się jeszcze czekolady z darmowych automatów w poczekalniach. Na kubeczkach reklama Comarchu, a na stojaku z gazetami... wlepki Legii. Nasi tu byli :)
W końcu doczekaliśmy się boardingu. Pani obsługująca pasażerów pokazuje, jak samodzielnie skanować sobie karty pokładowe i właściwie pomaga tylko tym, którzy nie mogą sami sobie poradzić. Planowany start o 21:30, a my o 21:35 odbijamy od terminalu. Zanim wystartujemy o 21:50 zacznie padać i zrobi się już zupełnie ciemno. Przewidywana długość rejsu - 2 i pół godzinki. Miejsca mniej więcej w tej samej okolicy, cztery rzędy dalej - 16 B i C. Samolot to znów A321-200 o imieniu Stade. Również wygląda na dość niedawno wprowadzony do eksploatacji. W każdym razie jeden z 60 tego typu w LH. Imponująca flota.
Zaraz po odbiciu się od ziemi dość mocne wstrząsy. Nie minęło 15 może 20 minut z kokpitu pada pytanie, czy na pokładzie jest lekarz, bo jedna z pasażerek źle się poczuła. Po kolejnych 5 minutach pada informacja, że będziemy wracać do Frankfurtu, bo sytuacja jest poważniejsza. Samolot trochę pokrążył i zostaliśmy dość szybko posadzeni z powrotem na lądzie. Pilot powiedział jeszcze w powietrzu, że na ziemi dowiemy się, co dalej z naszym lotem. Ratownicy wparowali na pokład tylnym wejściem, więc nie widziałem za wiele. Negocjowali z pasażerką - sprawczynią zamieszania - chyba z 10 minut. Ale ostatecznie wynieśli ją z samolotu i wsadzili do karetki. Sytuacja nie mogłą być bardzo poważna, bo ogólnie ratownicy byli uśmiechnięci. Mieliśmy przez cały ten czas nie ruszać się z miejsc a pasy mieliśmy mieć odpięte. Po jakimś kwadransie pilot powiedział, że mamy zezwolenie na ponowny start mimo późnej pory (chodzi o zakaz lotów w nocy), tylko musimy poczekać na dotankowanie, bo zdążyliśmy stracić 2 tony paliwa. W sumie z tym lądowaniem, postojem i ponownym startem straciliśmy jakieś 45-50 minut.
Ponowny start - znowu dziwne turbulencje niedługo po odbiciu się od ziemi, ale dalsza podróż minęła już spokojnie. Rzeczywiście rejs LH1172 z Frankfurtu do Lizbony trwał równo 2:30 h. Zaserwowali nam puree ziemniaczane z kawałkami kurczaka w marynacie i z marchewką, do tego wafelek milka nussini. O napojach nie wspomnę. Potem jeszcze wziąłem sobie piwko Warsteiner. Ci w Lizbonie musieli być nieźle wkurzeni, że musieli czekać dłużej na obsługę ostatniego samolotu tego wieczora. Z drugiej strony szybko dostaliśmy bagaże, a wcześniej z góry dość dokładnie obejrzeliśmy sobie rozświetloną Lizbonę, bo lotnisko jest dość blisko centrum miasta (co zresztą później będzie zauważalne podczas zwiedzania - lądujące dość nisko i często maszyny). Tak więc wylądowaliśmy godzinę później niż planowano, a że do tego dochodzi jeszcze godzina różnicy - dla nas był środek nocy. Na szczęście taksówkę złapaliśmy od razu i zdążyliśmy się jeszcze wyspać. Powrót z Porto Tak ułożyliśmy sobie plany, by z Lizbony pociągiem dostać się do Porto i wracać do Warszawy stamtąd. Błogosławieństwem jest lotnisko, na które można się dostać metrem. Tak właśnie jest w Porto. Fioletowa linia E prowadzi do samego końca na lotnisko - ostatnia stacja to przystanek przed terminalem.
Jechaliśmy ze stacji Trindade (tam krzyżuje się kilka linii), a na peronie, z którego odjeżdża metro na lotnisko są bardzo praktyczne ekrany z rozkładem lotów (i temperaturą u celu podróży). Podróż na lotnisko trwa z Trindade jakieś 30 minut, bo to jednak kilkanaście stacji. No i bilet jest też droższy, bo to już inna strefa. W sumie jednak kosztuje 1,65eur + 50 centów za kartę. Stacje, jak i same składy metra, są dość krótkie - 2-3 wagony przypominające raczej tramwajowe wagony Pesa Swing. Lepiej ustawić się na środku peronu, bo pasażerów na lotnisko jest zwykle dużo i trudno się zmieścić w ostatnim wejściu.
Lotnisko Porto w stylu architektonicznej surowości przypominającym dworzec kolejowy Oriente w Lizbonie. Wszystko jednak dość nieźle pooznaczane. Kolejki do naszego stanowiska nie było, choć przyjechaliśmy na lotnisko niemal "na styk". Po nadaniu bagażu i przejściu przez kontrolę (firma ochroniarska) zostało nam raptem 10 minut do boardingu. Ale pośpiech był niepotrzebny, bo boarding, który miał się zacząć o 9:55 zaczął się dopiero pół godziny później.
Temperatura na ekranie zwiastująca temperaturę w Brukseli (podobnie jak wskazanie na stacji metra) trochę oszukana, bo później okaże się, że było znacznie cieplej (nie mówiąc już o temperaturze rzeczywistej w Warszawie). Na rejs czeka jakieś 40 osób, potem dojdzie może jeszcze 10. Stanowiska z internetem nie działają.
Podjeżdżają dwa autobusy i wiozą nas do Embraera ERJ-145EP linii PGA Portugalia Airlines (CS-TPH). Samolot o imieniu Pardal. Mocno zużyta maszyna, widać nawet braki farby na kadłubie, ale przyzwoita. Akurat po wejściu do samolotu i usadowieniu się na naszych miejscach zaczął padać deszcz.
My mamy miejsca w rzędzie 17 (E i F) blisko silników. Układ foteli 1+2. Ruszyliśmy z płyty o 10:45, czyli właściwie tylko 5 minut po czasie - a więc bez problemu zdążyli nas wszystkich zapakować. Wydawało się, że na lotnisku nie ma żadnego ruchu, a jednak przed startem musieliśmy poczekać w kolejce za dwoma samolotami. Start za pięć jedenasta, a lot miał trwać 2:20 h.
Ładny start, nawrót wzdłuż wybrzeża i na północny wschód! Rejs TP602 do Brukseli.
W magazynie pokładowym TAP-Up! artykuł o Poznaniu i zdjęcia z Opalenicy (czyli tam gdzie będzie mieszkał podczas Euro "CR7" czyli jak określają w Portugalii pięknego Cristiano). Dostajemy kanapkę z pastą rybną i warzywami oraz gęsty soczek. Lecimy na wysokości 10 km z prędkością 830 km/h. Temperatura na zewnątrz minus 54 stopnie, a zapowiadana przez pilota w Brukseli 13 stopni.
Schodzenie do lądowania zaczęliśmy o 13:50 i dotknęliśmy ziemi o 14:10, a więc dokładnie tak, jak zapowiadali, mimo dziwnie długiego schodzenia i późnego boardingu. Wychodzimy na płytę, z której od razu schodami wchodzimy na górę do terminalu.
W Brukseli niewiele czasu na przesiadkę, ale 50 minut to w sam raz na odwiedzenie toalety i spacer po terminalu. Długo nie zapowiadali boardingu. Zaczęli przyjmować na pokład dopiero za 5 minut trzecia. Nie wiem, jakim cudem usadzili wszystkich tak, by wystartować o 15:15. Tylko 10 minut po planowanym starcie. Rejs SN2555 do Warszawy.
Mocno wyeksploatowany samolot BAE Avro 146-RJ85 rocznik/model 1997, starte fotele, nawet porysowane okienka. Oznaczenie na kadłubie OO-DJZ. Przedostatni rząd foteli 15 A i B. Te już za nami nie mogły się odchylać. W wypadku powrotu z Porto nie robiłem elektronicznego check-inu, a komórkę służbową na urlopie wolałem pozostawić wyłączoną, więc na obu odcinkach nie miałem możliwości wybrania nam lepszych miejsc. No i coś czego nie lubię w SN Brussels Airlines - płatne przekąski i napoje. (W LH nawet gazetki za darmo - a potem w newsach czytam, że niemiecki przewoźnik ma stratę operacyjną i planowane zwolnienia). Na szczęście zachowaliśmy jeszcze z Porto jabłka, banana i chipsy. Samolot mieści 82 pasażerów i jest wypełniony. Prędkość przelotowa 755 km/h. Lot zapowiadany na 1:55h.W magazynie pokładowym "B there!" BUW jako jeden z przykładów w artykule o "green roofs".
Lądujemy zgodnie z planem kilka minut po 17:00. Nad Warszawą ciemne chmury, ale temperatura grubo ponad 20 stopni (po starcie z Brukseli zapowiedziano 21). Odbieramy szybko bagaż i wychodzimy z lotniska. Tym razem znowu bierzemy autobus - do centrum. Po drodze mijamy ludzi "wyletnionych", czyli majówka tutaj była naprawdę upalna. Ale nasza równie udana!

No comments: