Monday, February 15, 2010

Paris Paris c'est la vie


W walentynkowy weekend wybraliśmy się do Paryża. Podróżowaliśmy Air France. Wylatywaliśmy z Warszawy na Roissy-Charles de Gaulle w sobotę pierwszym rannym samolotem o 7:05 (AF1247). Założyliśmy zapas czasu zupełnie niepotrzebnie. Taksówką dojechaliśmy na lotnisko w 15 minut, a przez kontrolę chyba w 5 minut. Bardzo pomógł fakt, że jeszcze niewiele o tej porze ludzi było na lotnisku. Mieliśmy ze sobą tylko bagaż podręczny, a karty pokładowe wydrukowałem jeszcze w domu, więc w ogóle nie martwiliśmy się staniem w jakichkolwiek kolejkach. Przy okazji była możliwość zmiany miejsc w samolocie, co też zrobiłem przesuwając nas trochę za skrzydło do tyłu, bo inaczej musielibyśmy siedzieć tuż przed zasłonką.

Lecieliśmy Airbusem A320. Samolot wypełniony w całości. Przed startem jeszcze przeszliśmy krótkie odlodzenie maszyny, co trwało kilka minut. Rozbawiła nas nazwa tych chemikaliów - Kilfrost.



A320 ma układ foteli dwa razy po 3, a ponieważ Kasia niezbyt lubi latać przy oknie, siedziała między mną a grubszym starszym panem (członkiem większej grupy wycieczkowej Rainbow Tours wnioskowałem z przywieszki do plecaka), który zasnął jeszcze przed startem, ale swoimi gabarytami skutecznie przeszkadzał. Głowę miał opartą o przedni fotel, więc wyjść też było nijak.



Na śniadanko kanapka z ciemnego chleba z serem i jakimś mięsem, ciastko (oczywiście francuskie) z wiśniami, kawa Nescafe i Actimel.

Lądowanie o czasie i bez żadnych problemów, choć do terminala samolot jechał i jechał. Spore to lotnisko.



Na miejscu wszystko w dość zrozumiały sposób oznaczone, tak że nie mieliśmy żadnego problemu ze znalezieniem miejsca, z którego odjeżdża autobus do centrum. Jedyna uwaga. Automat z biletami przyjmuje tylko monety albo karty. W sklepie albo barze nie bardzo chcą rozmienić banknotów a nawet wydać monetami. Musiałem zapłacić więc w automacie kartą. Później okazało się, że bilet można kupić też u kierowcy.

Autobus kosztuje 9.10 euro i oprócz pozbierania ludzi przy kolejnych częściach terminala 2 nie zatrzymuje się już nigdzie aż dopiero pod Operą Paryską. Podróż zajmuje jakieś 45 minut.

Powrót nazajutrz odbył się w podobnym schemacie Roissy Bus spod opery, odjeżdża co 15 minut, tym razem podróż trwała z godzinkę, bo zanim poobjeżdżał cały stary terminal 1 i zanim dojechał do naszego 2F trochę mu minęło.

W sobotę nie miałem dostępu do komputera, a jakieś 30 godzin przed lotem pojawia się możliwość odprawy on-line. Kiedy korzystaliśmy z kiosku, by wydrukować nasze karty pokładowe okazało się, że nie siedzimy razem, a niewiele miejsc wolnych zostało do wyboru. Zamieniliśmy więc tak, żeby przynajmniej być za sobą. Później okaże się, że przemiły pan Azjata zamieni się tak, że podróż powrotną też przesiedzimy obok siebie.



Zanim to jednak nastąpiło trochę się naczekaliśmy przy kontroli, chyba z 30 minut. Ale budynek terminala jest kosmiczny, a sama hala 2F niesamowita.



Był jeszcze czas na zakupy. Kiedy już ustawiliśmy się w kolejce na ostatni tego dnia samolot AF do Warszawy (AF1246) okazało się, wypatrzyliśmy w ogonku Marylę Rodowicz.




Wylecieliśmy o czasie. Posiłek składał się z makaronu na zimno z kawałkami jakiegoś mięsa i ogórka kiszonego, do tego białe winko, a na deser ciastko z jabłkiem i tafelek czekoladki. Wylądowaliśmy w Warszawie chyba z 10 minut później niż planowano ze względu na padający śnieg. Na płycie lotniska samolot musiał zresztą jeszcze poczekać na odśnieżenie drogi dojazdu do terminala.

A potem już z głowy, choć do wyjścia trzeba jednak trochę przejść. Ogólnie mówiąc, to pierwszy mój lot AF, ale szczerze polecam. Aha, byłbym zapomniał, po lądowaniu i w jedną i w drugą stronę gdzieś tam z tyłu ludzie klaskali w ręce. Nie wiem, czy to tylko polskie zjawisko, ale czytałem gdzieś, że tak reagują kiedy opuściło ich napięcie związane z byciem w powietrzu.

No comments: