Friday, December 16, 2011

Ostatni etap, ZRH-WAW



W poczekalni przy bramce robi się swojsko. Głośne okrzyki rodaków, przekleństwa, dowcipy. Trochę Polaków z Zurychu wraca do kraju. Niektórzy wyglądają na robotników kursujących miedzy starą i zarobkową ojczyzną. Ale wiele osób wygląda na wracających z nart. Później na taśmie na Okęciu "wyjedzie" trochę plecaków z butami narciarskimi.



Czekamy na lot LX 1352 do Warszawy, który dla Swiss obsługuje niemiecki przewoźnik Contact Air. Wysłużony Fokker 100 w malowaniu Star Alliance. Zabiera na pokład ok. 100 osób. Układ 2+3. Przed wejściem prośba obsługi, aby ze względu na ograniczone miejsce w samolocie zostawiać przy bramce większy bagaż, który zjedzie do luku. Mam miejsce na skrzydle 12F, dokładnie przy awaryjnie otwieranym oknie. Plus jest taki, że dużo miejsca na nogi. Ze względów bezpieczeństwa nie mogę pod fotel przede mną włożyć swojej torby, ale bez problemu znajduję miejsce nad głową. Akurat z tym miejscem nad głową to nie miałem problemu na żadnym odcinku tej podróży. Schodziliśmy rękawem. Przywitała nas obsługa pokładu. Jedna z dwóch pań zachowała kamienną twarz przez całą podróż. Druga na szczęście się uśmiechała.




Kapitan Klaus-Peter Kopp (Koch?) mówi o 10-minutowym opóźnieniu, bo jakiś pasażer nie zgłosił się i trzeba teraz przekopać dwie tony bagażu. Duże reklamy HSBC na rękawach, już chyba gdzie indziej to też widziałem. W Warszawie na rękawach rządzi Citi Handlowy. Cały czas leje. Długo też czekaliśmy na start w kolejce. Ostatecznie wznieśliśmy się o 17:40, a mieliśmy o 17:15. Ale w powietrzu bardzo ładnie nadrobił i wylądowaliśmy o 19:05 - pięć minut przed czasem. Do picia Polacy w większości biorą, a jakże - alkohol. Ja od pamiętnego lotu do USA Austrian Airlines (a właściwie wówczas jeszcze Niki Lauda Air) unikam wina kilkanaście kilometrów nad ziemią.



Chłodne kanapki z szynką a przy wyjściu czekoladka Swiss z życzeniami, jak przy poprzednim rejsie. 30 minut przed lądowaniem pierwszy oficer opisał, że lecimy nad Wrocławiem i Łodzią. Ładne posadzenie maszyny. Myślałem, że skoro w większości na pokładzie rodacy, to będą bić brawo, ale nie :) Światowcy! :) Niestety w Warszawie musimy zejść do autobusu. 2 stopnie. Plus taki, że przynajmniej tutaj nie pada. Przy karuzeli czekam z 10 minut, a potem hyc do taksówki. I do następnego lotu...

Sunday, December 11, 2011

Powrót z Lizbony, 10.12.2011




Lizbona wciąga i zachwyca. Piękne miasto. Aż się chce tu wrocić... No ale na razie to ja wracam do Warszawy. Poranny spacer, by zorientować się, skąd odjeżdża specjalny autobus na lotnisko. Internet mówi, że przystanek jest gdzieś przy stacji metra tej najbliższej hotelowi - Marques de Pombal. No dobrze, tylko jak ten przystanek znależć. Obejście całego ronda zajęło mi ładną chwilkę, bo to rondo z prawdziwego zdarzenia, nie to co Waszyngtona... :)

Zaczynam się martwić, bo każdy kolejny napotykamy przystanek nie ma oznaczenia Aerobus. Nawet ten wytypowany przez mnie, czyli w kierunku na lotnisko. Zanim pokonałem cały niemal obwód ronda, zapytałem kioskarza. Choć z wyglądu Azjata, wiedział, o co chodzi i wskazał mi ręką drogę. Nie że przegapiłem, ale jest on naprawdę dość sprytnie ukryty. W stronę lotniska, tak jak myślałem, ale dopiero trzeci z kolei. Ulica, przy której jest umieszczony to Avenida Fontes Pereira de Melo. OK. Uspokojony zlokalizowaniem przystanku, przejechałem się jeszcze metrem szybciutko nad ocean (stacja Terreio do Paco). Na nic więcej tego ranka nie starczyło czasu. Wychodzę na powierzchnię znanej mi stacji Marqes de Pombal, a tu... leje. No i nici z autobusu na lotnisko. Bo w takiej rzęsistej ulewie obładowany bagażami po tych stromych chodnikach wyłożonych śliską kosteczką brukową... No nie, po prostu byłaby to mordęga. Została taksówka.



Kurs na lotnisko kosztował 9.95 euro. A więc mniej niż z lotniska do hotelu. Nie wiem, czy stawki mają inne w zależności od kierunku, czy może wpłynął fakt czwartkowego święta narodowego (pamiątka odzyskania niepodległości od Hiszpanii). Kierowca ponownie gaduła, starszy miły gość, choć nadawał w odróżnieniu od przedwczorajszego przez cały kurs, od zamnkięcai drzwi dosłownie. Że padało, zaczął od pogody, że Portugalczycy narzekają, bo chcieliby przez cały rok siedzieć na plaży. Zahaczyłem o to święto, to mi wytłumaczył, że nowy rząd wprowadzi ruchome święta, tak by Portugalczycy nie mogli robić sobie urlopowych mostków i długich weekendów (skąd my to znamy?). Bo trzeba pracować. Co chwilę powoływał się na newsy z gazety, przy czym za każdym razem dodawał "It's true, I read in my favorite newspaper", nie wymieniając jej tytułu. Zabawnie to brzmiało. Skończyliśmy na sytuacji gospodarczej Portugalii, że zaczynają z niej wyjeżdżać powoli Ukraińcy, którzy przyjechali do pracy, parę lat temu, a także Brazylijczycy. Ci ostatni za pracą wracają do siebie, a za nimi lecą Portugalscy inżynierowie, których potrzeba na coraz liczniejszych budowach w Brazylii. Kierowca pożegnał mnie pochwałą dla Brazylijczyków i ich stylu życia typu "jutro będzie kolejny dzień", której im zazdrości. Dziwne, myślałem, że to Portugalczycy są wyluzowani. To co mam powiedzieć o rodakach... Chyba z 3 minuty staliśmy pod terminalem, bo wypisując kwit, musiał jeszcze skończyć wątek, mówiąc, o jakiej porze lata najlepiej do Lizbony wrócić. Ale ogólnie bardzo miła podróż. Facet w końcu zapiłuje tego mercedesa, jeżdżąc tak non-stop trójką po mieście, nawet pod górę...



Przynajmniej mam więcej czasu na lotnisku. Nie mogłem sobie wydrukować kart pokładowych w hotelu, bo co chwilę wywalało mnie z serwisu Swiss. Your session has expired. Musiałbym chyba w 5 sekund wklepać wszystkie dane, żeby się udało... No nic, ale odprawiony zostałem już właściwie w Warszawie, bo na stronie internetowej widniały przydzielone mi fotele... Do stanowiska Swiss zero kolejki. Pokręciłem się trochę po lotnisku. Bardzo ładnie zaprojektowane. Tak z ciekawości zlokalizowałem przystanek Aerobus (tuż przy wyjściu z piętra przylotów (to tak na przyszłość). Tutaj dobrze oznaczony. Całą trasę pokonuje w 19 minut. Ma kilka przystanków przy stacjach metra, ale nie są one tuż przy wyjściu na powierzchnię, więc trzeba trochę się rozejrzeć. Być moźe łatwiej na małych stacjach niż na moim ulubionym rondzie.



Bardzo praktyczne rozwiązanie bufetów naprzeciw drzwi, przez które przychodzą podróżni przylatujący. Jeśli się na nich oczekuje, można przy okazji coś zjeść. Na lotnisku dużo dyspozytorów jakiegoś środka dezynfekującego ręce (podobnie jak na uniwerku), maszyny z jednorazowymi torebkami na płyny do 100 ml (cena 1 euro). Idę jeszcze rzucić okiem na opcję jedzenie na ciepło. Wchodzę do czegoś w stylu McDonalds, a tam na ekranie... Michnik. Wywiad dla tv portugalskiej. Nie wiem o czym, ale pewnie trochę też o Polsce Polakach. Program nazywał się Europa XXI, a z napisów wynwnioskowałem, że mówił coś o antysemityźmie, antyrusycyźmie i antygermanizmie.



Dziwne, ale w kantorach nie można wymienić polskich złotych, a czeskie korony owszem. Idę przez security check. Pan patrząc na mój dowód mówi: "dzień dobry". Ja się uśmiecham i dopowiadam, a on na to "It's the only word I know". :)

Rewizja przed skanerami. Zapomniałem ściągnąć zegarka. Więc bramka zaczęła na mnie piszczeć, a ja padłem ofiarą "macanki"...




Znalazłem fajne stanowisko z leżankami, skąd piszę te słowa. Kolor i kształt nawiązują do zarządcy portugalskich lotnisk (ANA, coś jak nasze PP Porty Lotnicze). Na dużym ekranie jakieś archiwalne filmiki z lotniska, samoloty i informacje o lotnisku. Można się zdrzemnąć, napisać coś, podładować komorkę, albo skorzystać z multimedialnej mapy.

Za bramkami bezpieczeństwa jest dość nieźle urządzony food-court z bogatą ofertą fst-foodów, sushi, pizza hut, naprawdę różne jadłodajnie, cukiernie i restauracja Harrod's.





Mój samolot dopiero o 11:45 dobił do terminala. Widziałem, jak zakręcał. LX2085. Rejs Lizbna-Zurich. Airbus A320, ochrzczony Locarno numer rej. HB-IJQ. Od razu powiadomiono nas, że boarding zacznie się za 15 minut, czyli z 15 minutowym opóźnieniem. Na pokładzie ładne czarne fotele z praktycznym rozwiązaniem stolików niezależnych od oparć. Tzn. kiedy pasażer przed Tobą zmieni położenie fotela, Twój stolik zostaje w tym samym miejscu. A przez to zawartośc tacek z jedzeniem czy kubków niekoniecznie musi znaleźć się na Twoich kolanach. Układ 3+3, miejsce 14F przy oknie, a jakże. Samolot pełny, na co wskazywać mogła już kolejka przed boardingiem. W tym kilkanaście nastolatek - jakaś drużyna sportowa, bo czerwone jednakowe dresy. Dystans do Zurichu 1724 km, temperatura przy odlocie z LIzbony 15 stopni C. To był rzeczywiście łądny dzień, szkoda, że tak padało. Czas lotu planowany 2:25. Animowane zasady bezpieczeństwa na ekranach. Tylko dlaczego te postaci tak się uśmiechają, jak maski wypadają im znad głowy, albo jak wyskkują z samolotu podczas ewakuacji?
Fajna symulacja planu lotu, z prewidywaną godziną przelotu nad kolejnymi miastami i odległością. Potem na ekranach pokazywać się będą informacje o mijanych miejscach (np. Bilbao czy Prowansja). Potem na ekranach pokazywału się informacje promocyjne Swiss, np. o nowych połączeniach oraz co jakiś czas mapa i aktualne położenie samolotu. Były też kreskówki Tom & Jerry.

Magazyn pokładowy podkreśla dbałośc o środowisko w Swiss. Wykresy chwalą się spadkiem zużycia paliwa na 100 pasażerokilometrów z 4,5 litra w 2002 roku do 3,7 litra w 2010. Okazuje się, że tylko 2 % globalnej emisji dwutlenku węgla pochodzi od samolotów, większość do produkt uboczny wytwarzania energii i ciepła oraz "deforestation".

Flota Swiss składa się z 89 samolotów. Zatrudnia ok. 7,6 tys., z czego 1,2 tys. to piloci. Linia przewozi 14,2 mln pasażerów rocznie, wykonuje 2700 rejsów na tydzień. W ubiegłym roku zatrudniła ok. 500 osób, głownie w obsłudze pokładowej. Nasz A320 to jeden z 22 takich maszyn w Swiss. Zabiera od 136 do 168 pasażerów. Jego zasięg to 3650 km, a przy starcie ma 68 ton maksymalnego ciężaru. Dziwne, folderek mówi o prędkości maksymalnej 850 km/h, a leciał - jak pokazywał ekran - 870. Ale może dość o samolocie...

Dużo miejsca na nogi w tych aibusach, na pewno więcej niż w B737. Wysokość przelotowa ok. 10 km, temperatura na zewnątrz minus 58 stopni.

Posiłek: makaron z sosem bolognese bez mięsa, trochę ostry, do tego czekoladowy muffin z kawałkami gruszki - duży jak na standardy lotnicze. Woda, sok pomarańczowy. Potem jeszcze mleczna czekoladka na deser w świątecznym papierku firmowym Swiss.

Kiedy wlecieliśmy w szwajcarską przestrzeń powietrzną, kapitan Hugo Gianini (?) zwrócił uwagę na mijany po prawej masyw Monte Rosa. O 15:30 została nam jeszcze godzina do celu. Że powinniśmy być punktualnie u celu, że w Zurichu 7 stopni i pada.






Przed lądowaniem na ekranie praktyczne informacje dla kończących podróż, a także dla tych z krótkim i dłuższym okresem czasu do przesiadki oraz numery i bramki najbliższych lotów przesiadkowych. Do mojego lotu LX1352 mam jeszcze 45 minut.



Schodzimy rękawem. Bardzo sterylne i dobrze oznaczone lotnisko. Sprawny system ruchomych chodników. Próbka tego, jakim drogim krajem może być Szwajcaria? Minuta rozmowy w roamingu 5 zł, zestaw w BK 15 franków, a rolex wystawiony na wystawie 33 tys. :)

Thursday, December 8, 2011

Do Lizbony... służbowo... z przygodami...



Już sama zapowiedź strajku nie wróżyła niczego dobrego... Piloci TAP postanowili zastrajkować, zapowiadając protest na 9-12 grudnia, co akurat przypadało na mój wyjazd do Lizbony na konferencję CEMS. O ile mógłbym jeszcze spokojnie polecieć w tamtą stronę, to nie miałbym jak wrócić, bo strajk wypadał w dniu zaplanowanego powrotu.

Wiadomo, TAP bezpośrednio, oszczędnoiść czasu... Niestety. Nie warto było ryzykować. Na szczęście firma stanęła na wysokości zadania i w porę udało się zmienić lot. W tamtą stronę przez Brukselę, z powrotem przez Zurich. Przy odrobinie szczęścia będzie jeszcze parę godzin w dniu przylotu na zobaczenie Lizbony.

8 grudnia stawiłem się na lotnisku Chopina w Warszawie. Na tyle wcześnie, by nabyć drogą kupna parę fantów. Nie wiem, dlaczego nie odprawiłem się w internecie. Pamiętam o tym, lecąc gdzieś prywatnie, bo i tak nie nadajemy bagażu - zapomniałem, lecąc służbowo. A może mi się po prostu udzieliło zamieszanie z wyjazdem... W każdym razie przez walizkę do oddania do luku musiałem postać chwilkę w kolejce do stanowisk LOTu, ale na szczęście nie była ona długa. Czasu na zakupy było nadto...

Choć Baltona nie jest tak wyekspononowa jak Aelia Duty Free zaraz za bramkami, to jest - okazuje się - znacznie tańsza. Choć pamiętam kiedyś w obu sklepach były ceny takie same. Teraz warto było zrobić te parę krokow więcej i przed wyciągnięciem portfela przejść się do tego położonego dalej sklepu. Tusz do rzęs Dior Show Black dla żony - Aelia: 111 zł, Baltona 96 zł. Wiem, źe w Aelii dają jeszcze jakiś rabat na następny zakup (30 zł). Ale i tym razem Baltona ich przebiła - 50 zł off. Skorzystałem, kupując Dune Diora 100 ml za niecałe 200 zł (cena w sklepie ok. 350 zł). I źeby nie było, że się wydaje kasę na zbytki. Odłożyłem sobie uczciwie, wiedząc, źe na lotnisku jest szansa kupić taniej :) Wystarczy na długo...

Lotnisko o tej porze senne. Jedna bramka ze skanerem uruchomniona, bo nie ma potrzeby więcej. Mało ludzi. No bo kto leci o tak wariacko wczesnej porze i pojawia się na lotnisku o 6 rano? Pasażerowie rejsów krajoowych, albo - jak ja - porannego lotu do Brukseli. Lot LO235 miał wystartować o 7:00, a następnie podróż miała być kontynuowana z Brukseli do Lizbony przez Brussels Airlines. Boarding opóźnił się o jakieś 10 minut, po przed nami był samolot do Monachium z tej bramki, który też nie odbił o czasie. Ale to opóżnienie było małym pikusiem... :)

Jak już zeszliśmy do autobusu, potrzymali nas tam przy otwartych drzwiach z 15 minut. Wiało i padało, a do tego obok autobusu zatrzymał się właśnie lotowski embraer. Hałas silników oraz piszczenie przysuwanego rękawa mogło co niektórych pozbawić słuchu, a mi na pewno uniemożliwiło skuteczne podsłuchiwanie posła Cymańskiego, który cały czas mówił coś do Tomasza Machały z Polsatu. Gaduła... A Machała tylko słychał. Tak, tak. Jak się ma szczęście lecieć porannym do Brukseli, to już nie szczęście, ale pewność, źe trafi się na kogoś znanego. Zwłaszcza przed ważnym unijnym szczytem... Tadeusz Cymański tradycyjnie obładowany wiktuałami z wolnocłowego...

Po kwadransie damski głos oznajmił, że mamy problemy techniczne i że "proszę czekać w autobusie". Za 5 minut kolejny komunikat. Rzeczywiście kolejną informacją było: "Samolot jest zepsuty" (już nie nawet usterka techniczna) i zapraszamy z powrotem na górę. Mieli nas informować co kwadrans, co będzie z nami dalej. Po 15 minutach - nadal naprawiają, czekamy, czas leci. Pani z obsługi mówi, źe nawet przy 45-minutowym opóźnieniu powinienem zdążyć na przesiadkę. Po 30 minutach - jest! Zaczynamy boarding po raz drugi. Ale boarding nie oznacza jeszcze startu... Rozpoczyna się dla mnie wyścig z czasem i nerwowe spoglądanie na zegarek. A z drugiej strony - co mi tam... Jakoś to być musi...

Poza wspomnianymi znanymi na samolot czekała także prof. Huebner, z którą zamieniłem słowo (no może kilkanaście), bo kojarzyła mnie z niedawnej konferencji. Pomyślałem, że jeśli tak się zdarzy, że Machała będzie siedział obok mnie, to zapytam go o to przejście do projektu Lisa... Ale gdzie tam! Siedział w klasie biznes. A jak!

Samolot został wypełniony w połowie. Boeing 737 SP-LLB. Układ foteli 3+3. Po wejściu kapitan Andrzej Czubiński wyjaśnił, że mieliśmy usterkę... oświetlenia awaryjnego. Dobrze, że naprawili, bo ostatnio przez jakąś lampkę pewien samolot lądował na brzuchu. No ale informacja, źe wystartujemy o 8:15 nie jest dla mnie najlepsza.


My tu gadu gadu, a tu już świtać zaczęło mocno...

Teraz - czy nawet jeśli cudem zdążę się przesiąść, to co z moim bagażem...? Nie uspokoiła mnie wcale pani z obsługi pokładu, którą zapytałem, ile takie przerzucenie bagażu trwa. Trzeźwo zwróciła uwagę, że jeszcze nawet nie przeszliśmy odladzania :) Czyli raczej nie zdążę... :(

Biorąc pod uwagę, źe rejs miał trwać 2:10, to nawet przy pomyślnych wiatrach nie dam rady. Pani z obsługi zapamiętała mnie jednak, o czym za chwilę. Zanim się załadowaliśmy, zanim samolot przeszedł odlodzenie, była 8:30. A przesiadka o 10:25! Na dobicie mnie - zanim wznieśliśmy się w powietrze, zaczął na dodatek prószyć snieżek...


Killfrost w akcji...


Aha, i już wiadomo, na co czekaliśmy i komu ustępowaliśmy...


Podczas rozdawania posiłku, pani z obsługi wróciła do tematu. Powiedziała mi, że jak będziemy blisko Brukseli to zawiadomią obsługę naziemną o spóźnionych pasażerach. Dziwnie się człowiek czuje, kiedy ktoś mówi o nim "18A", a tak się o mnie zwróciła do koleżanki :). No ale w końcu wystarczy podać na ziemię numer fotela, a oni już tam będą wiedzieli kogo przesadzić i gdzie... Za mną siedział facet, który miał ten sam problem, tyle że potencjalne spóźnienie na samolot do Kinszasy. Myślę sobie, "OK do Lizbony to pewnie za parę godzin jakiś następny będzie, a ten do Afryki to chyba nie tak prędko". I jakoś się lepiej poczułem... Schadenfreude.



Lot spokojny, jak wyszliśmy ponad chmury to słońce towarzyszyło nam prawie do końca, choć podczas lądowania znowu zaczęło kropić. Później miało się okazać, źe w Brukseli 4 stopnie.

Nagłośnienie harczało i przerywało, a w związku z tym komunikaty były nieczytelne. Poczęstunek składał się z bułki z szynką i serem oraz soku pomarańczowego i herbaty, a także malego wafelka prince polo. Miejsce miałem przy oknie, a obok wolne miejsce i przy przejściu kobieta, która cały czas spała. Ma skrupuły, kiedy muszę wyjść do toalety. Nie chcę jej brutalnie budzić i czekam na jakiś leciutki wstrząsik, małą turbylencyjkę, cokolwiek, przez co otworzy oczy, a ja nie będę musiał jej brutalnie budzić. Gdzie tam! Dopiero sygnał ping i komunikat kapitana przed schodzeniem do lądowania ją ruszył, a ja - klik - wyswobadzam się z objęć pasa i lecę do kibelka, zanim obsługa na siłę będzie usadzać pasaźerów w fotelach...

Wysokość przelotowa 11 tys. m, prędkość 650 km/h. Kapitam poinformował, źe będziemy lecieć nad Niemcami (no a jakże by inaczej...). Dotknęliśmy belgijskiej ziemi o 10:30. Przestałem się łudzić, źe złapię przesiadkę. Teraz tylko czekałem, co dalej. Po wylądowaniu poinformowano wszystkich spóźnialskich, że pomogą im pracownicy LOT-u czekający przy drzwiach do samolotu. I rzeczywiście. Dostałem informację, że polecę już za jakieś dwie i pół godzinki, a mój bagaż będzie przełożony na ten rejs. Chyba dobrze się stało, że zwróciłem na siebie uwagę jeszcze w górze, bo na dole wszystko juź było załatwione.







Czekając na nowy samolot, pochodziłem trochę po lotnisku, by rozprostować nogi, napisałem trochę niniejszego bloga i czekałem na dalszą część podróży, wykonując lub odbierając telefony związane z pracą. Bo przecież dla dziennikarzy jestem w pracy, a nie w jakiejś tam podróży służbowej...

Przeraziłem się, kiedy usłyszałem swoje nazwisko przez głośniki (this is a personal call for...). Na szczęście chodziło tylko o to, że musieli jeszcze w moim przypadku zrobić check-in. Lot 607 liniami TAP, czyli tymi, które już nazajutrz mają zastrajkować i którymi pierwotnie miałem lecieć. Pewna pani z Polski, także spóźniona do Lizbony, miała jednak problem, bo akurat jej nazwiska nie było na liście dołoźonych pasażerów. Ale ostatecznie też się na pokładzie znalazła.



I tu nie uniknęliśmy opóźnienia. Ale to w związku z tym, że samolot nieco później przyleciał do Brukseli i nie mieli czasu przygotować go w drogę powrotną.

Airbus A320 nazwany imieniem Eugenio de Andrade. Google mówi, źe to ichni poeta. Oznaczenie maszyny CS-TQD, układ foteli 3+3. Też nieco zużyty, ale ma skórzane fotele. Jako nadprogramowy posażer dostaję miejsce 11D na skrzydle, na wysokości okien awaryjnych i bez możliwości odchylenia fotela (no i dlatego brak zdjęć z okienka). Ale co tam, grunt, że lecę, choć z planów zwiedzania Lizbony dziś nici. No i tym razem w przejściu, więc mogę pić do woli :) Żaden śpioch mi nie przeszkodzi w czynnościach fizjologicznych. Choć akurat facet pod oknem spał równie mocno przez cały lot, jak babka w poprzednim samolocie.



Do samolotu schodzimy rękawem. Mieliśmy startować o 12:25, wylatujemy tuż przed 13:00. Ekrany nad fotelami pokazują całkiem zabawną animowaną prezentację zasad bezpieczeństwa na pokładzie. Ciekawsze to i przykuwające uwagę niż gimnastyka stewardes z kapokiem czy nagranie instrukcji na taśmę. Samolot pełniejszy niż lot WAW-BRU, ale też dystans większy. Czekają nas prawie 3 godziny lotu. Choć w drodze do toalety da się gdzieniegdzie zauważyć wolne miejsca.

Piękny śpiewny język portugalski. Uniform damskiej części obsługi pokładu wyróżnia się następującymi elementami: ładnym czerwonym płaszczem i czarno-czerwonymi butami. Szkoda, że zespół zdominowany przez mężczyzn. Kapitan Eduardo Cruz wzniósł nas na wysokość przelotową 11 tys. metrów, po czym poinformował, że lot trwać będzie ok. 2 i pół godzinki, a więc nieco krócej niż planowano. Pewnie chciał nadrobić opóźnienie. Ekrany pokazywały zmieniającą się prędkość, wysokość i temperaturę na zewnątrz, zatrzymując się przy 11 tys. metrów na 750 km/h i minus 58 stopniach C.

Pożytek z TAP taki, że w SB musiałbym zapłacić za posiłek (przynajmniej taka informacja widniała w rezerwacji (food and beverages on board for purchase). A tutaj dostaliśmy coś ciepłego. Przy czym mam problemy z określeniem, czym to naprawdę było. Zapakowane w zgrabne pudełko przypominające trochę o połowe mniejsze pudełeczko na ryż z "chińczyka na wynos". W środku coś na kształt sernika. Ale chwilę - miało być coś ciepłego. A tu sernik. Nie pachnie jak sernik... No i jest... Prostopadłościan wyglądający na sernik okazał się dość zwartym puree ziemniaczanym ze stopioną warstwą sera i jakimś plasterkiem marchewki. A może to był plasterek parówki? Nie wiem, bo plasterek był tylko jeden i już właściwie nigdy się nie dowiem, co takiego właściwie zjadłem. Do teraz nie mam zdania na temat tego czegoś ziemniaczanego. Bo nic do tego innego nie było :) Zero warzyw, nic. Superstrange!
Oczywiście napoje i coś na słodko. Mus gruszkowo-jabłkowy. Co jest z tymi Portugalczykami? Czy wszystko musi być w formie zmiksowanej? Puree ziemniaczane, a teraz mus owocowy? Później podczas pobytu w Lizbonie przekonam się, że niektóre desery też mają w takiej ciapowatej formie...

Po posiłku nachodzą człowieka różne myśli. Dotarło do mnie, że sam bedę musiał się jakoś dostać do hotelu. Bo moi (niedoszli) towarzysze podróży lecieli innym lotem zupełnie. No i mam nadzieję, że moja walizeczka będzie na mnie czekać w Lizbonie, a nie ja na nią.



Lizbona wita nas wiatrem, mżawką (a może to mgła) i 7 stopniami. Z samolotu odbiera nas autobus. Czekanie przy taśmie (po portugalsku tapeta), no i jest. I to wyszła jako druga w kolejności. Znaczy musiała długo czekać na przeładunek. A zimna, jakby leciała na sznurku pod samolotem. Wszystko bez zarzutu. Super. Teraz do hotelu. Lotnisko dobrze oznakowane, chociaż korytarze prowadzące do odbioru bagażu ciemnawe, jak w naszym starym terminalu na Okęciu.



Podobno łatwiej o taksówkę na górnym piętrze (przy odlotach), ale na dole przy wyjściu z hali przylotów nie miałem żadnego problemu. Jest autobus za 3,50 euro, ale ten sposób wypróbuję przy powrocie. Teraz jestem trochę zmęczony i czasu też coraz mniej na kombinowanie. I tu ważna uwaga. Można kupić voucher na taksówkę. W efekcie można przejechać za ustaloną cenę określoną strefę (w praktyce większą część miasta). Chodzi o to, że płaci się za voucher w okienku informacji turystycznej, a oni się później już między sobą rozliczają. W każdym razie taksowkarzowi nic się już nie płaci. Kosztuje taki vocher 25 euro. Ja jednak postanowiłem zapytać, ile będzie kosztował kurs do mojego hotelu. A wiem, że lotnisko w Lizbonie jest blisko centrum miasta (coś jak w Warszawie), a z drugiej strony - Lizbona nie jest znowu aż tak rozległa. Idę na postój taksówek, no i nie pomyliłem się - strzelił 15 euro. Ostatecznie wyszło 16,70. Jeśli podróżuje się w 2-3 osoby to to są niewielkie pieniądze.

Kierowca super miły. Zagadał zaraz po ruszeniu autem, czy na wakacje czy w interesach. Myślę sobie, pewnie tak z każdym. Ale się rozkręcił - widocznie tacy są tubylcy. Przyjaźni i gadatliwi. Z angielskim nie miał kłopotów. Potem rozmawialiśmy głównie o piłce i Euro w Polsce. Oczywiście, że się orientował! Przejechaliśmy koło stadionu Sportingu, na który zwrócił mi uwagę. Do stadionu przylepiony jest gigantyczny Lidl - jakoś taki najmeca im nie przeszkadza. Kasa jest kasa... No dobra, a teraz chwilka na zwiedzanie miasta, potem obowiązki, zajęcia i w sobotę powrót.

BREAKING NEWS Z PIĄTKU. Lotnisko jest tak blisko centrum, że słychać startujące samoloty. Zadzieram głowę, o jaki ładny. Moment? TAP? Przecież mieli nie latać. Aha, odwołali strajk. A więc gdybym zaryzykował, mógłbym oszczędzić sobie tych przygód z opóźnieniem. Ale wtedy o czym się tak rozpisywał...